„I hear the birds on the summer breeze, I drive fast
I am alone in the night
Been tryin’ hard not to get into trouble, but I
I’ve got a war in my mind
So, I just ride”
I am alone in the night
Been tryin’ hard not to get into trouble, but I
I’ve got a war in my mind
So, I just ride”
Lana del Rey- Ride
Ostrze
małego noża wbiło się w skórę na kciuku, zawadzając o lśniącą powierzchnię
przezroczystego kryształu. Krew wypłynęła z małej, acz głębokiej rany,
spływając po tafli. Nawet się nie skrzywił z bólu, podważając końcówkę ostrza i
wsuwając głębiej. Nic. Kamień wciąż tkwił w ciele mężczyzny. Zmarszczył grube
brwi odkładając nóż i próbując paznokciem drugiej ręki wyciągnąć obce ciało.
Nie chciał wyjść, był jak wczepiony ze skórą, zrośnięty. Mężczyzna nie mógł
tego zrozumieć. Jakim sposobem taki mały, z pozoru niegroźny kamyk o
wyrównanych, zeszlifowanych bokach może tak głęboko wrosnąć? Jak ma z tym
walczyć? Na próbę złapał swój miecz, kręcąc nadgarstkiem i wymachując bronią.
Wszystko wydawało się być w porządku, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Może
więc da radę z tym żyć? Ale musiał coś zrobić. Dowiedzieć się. Co to jest, skąd
się wzięło. Czy zawiera w sobie nieczyste moce, czy jest zagrożeniem dla życia.
Jego i innych. Postanowił. Źródłem wiedzy mogła być tajemnicza blondynka. Musi
ją odnaleźć. Ale było coś jeszcze. Jakaś siła. Ktoś lub coś popychało go,
rozkazywało wsiąść na statek i udać się do miasta. Do karczmy.
Przyjemnie
ciepły wiatr wdzierał się do pomieszczeń przez otwarte na oścież okna. Słońce
stało wysoko na nieboskłonie, oświetlając swą poświatą delikatną twarz
blondynki stojącej na tarasie. Zaciskała palce na kamiennym murku, spoglądając
przed siebie. W dole dwóch stajennych uwijało się przy koniach, wyprowadzając
je na pastwisko. Rozpoznała karego rumaka, na którym zwykła jeździć.
Wierzchowiec był łagodny w obyciu, nigdy nie poniósł kobiety, nie wystraszył
się. Nawet teraz, kiedy była w ciąży nie bała się go dosiadać. Coraz bardziej
zaczynało zależeć blondynce na dziecku. Postanowiła, że je urodzi i wychowa,
dając miłość i szczęście, na jakie zasługiwało. Ta maleńka cząstka niej samej
miała posiadać wszystko to, czego ona sama bała się doświadczyć. Nie dosięgnie
jej zło. Uśmiechnęła się do siebie, unosząc zaledwie kąciki ust. Życie
zaczynało się układać, a Christine nie potrzebowała nic więcej.
W
oddali dostrzegła ojca. Zsiadł z potężnego, siwego konia, prowadząc do
stajennych za uzdę. Uniósł wysoko głowę, najwidoczniej wyczuwając, że ktoś na
niego patrzy. Uśmiechnął się, widząc swoją córkę i pomachał. Nie odwzajemniła
się tym samym. Zacisnęła jedynie mocniej palce, czując kamienne, zimne podłoże. Ból, który poczuła w podbrzuszu sprawił, że zgięła się, wstrząśnięta
niespodziewanym uczuciem. Zadrżała mimowolnie, próbując przeczekać atak. Złapała
się za brzuch, upadając na kolana, zaciskając mocno szczęki i powieki. To było
zbyt silne, zbyt mocne. Nie mogła sobie z nim poradzić, wyrzucić z głowy,
pozbyć się. Wypuściła głośno powietrze, a wraz z nim wydobył się z gardła
zduszony krzyk. Mięśnie zacisnęły się, kurcząc, sprawiając jeszcze większe cierpienie.
Gorąc objął drobne ciało kobiety, rozpalając do żywego, sprawiając, że wrzała od
środka, cierpiąc, uginając od nieznanej mocy, nad którą nie miała panowania.
Oddać. Komukolwiek, gdziekolwiek, aby tylko przestać czuć. Otworzyła oczy,
ukazując zamglony wzrok. Jasnoniebieskie, czyste tęczówki zmieniły swą barwę na
granatową. Brudną, odrażającą. Straszną. Czas zwolnił. Wokół niej panowało
zimno. Nigdzie nie mogła znaleźć ukojenia. Głośne rżenie konia sprawiło, że
przeniosła wzrok w bok, odnajdując kilka czerwonych plam ciepła. Mnożyły się
obok siebie, poruszały. Złapać, chociaż jedno z nich. Zacisnąć i sprawić, że
zniknie, odda to, co ma najlepszego. Wybawi ją od bólu. Mogła się go pozbyć,
wyrzucić z siebie. Wystarczyło tylko się dobrze skupić.
Koniec.
Wszystko ustało. Moc, która zaciskała swe palce na ciele blondynki odsunęła
się. Ale wciąż ją czuła. Była blisko, zaledwie piętro niżej. Mogła nią
sterować, rozkazywać. To było coś innego, nieznanego, ale jakże uspokajającego.
W końcu przejmowała władzę nad tym, czego tak się obawiała. Przymknęła znów powieki,
słuchając cichego szumu wiatru. W umyśle przemierzała ciemny labirynt
nieznanych myśli. Nie były jej. Rozbiegane, chaotyczne, tak ciężkie do
opanowania. Chciała biec dalej, dotrzeć do końca ścieżki, uwolnić się, ale
napotkała opór. Coś spychało kobietę, chciało wyrzucić, pozbyć się tak, jak
jeszcze niedawno ona sama bólu. Nie, nie może sobie na to pozwolić. Inaczej to
uczucie znów powróci. Zabije ją. Albo ona… Zacisnęła mocniej zęby, przebijając
ścianę, przedostając się dalej. Nie usłyszała głośnego, wystraszonego rżenia
konia. Głośne krzyki mężczyzn nie obudziły Christine z odrętwienia, w którym
trwała. Brnęła dalej, czując przyjemną ulgę, ciepło. Płynęła z prądem a wiatr
dął jej w plecy, pozwalając się unosić, dalej, głębiej, mocniej. Do jej uszu
doszły kolejne krzyki, a zaraz potem tętent kopyt po bruku. I wtedy dostrzegła
mały odblask w oddali. Czyżby koniec jej wędrówki? Niebo? Biegła dalej, jeszcze
szybciej, aby tylko dostrzec co się kryje na końcu. Czym było maleńkie, białe
światełko. Była już prawie, zostało zaledwie kilka kroków, wystarczyło
wyciągnąć rękę i…
Obudziła
się, leżąc na zimnej posadzce, zlana potem jak po długim dystansie. Biegła.
Tak, na pewno biegła. Uwolniła się. W jej głowie znów zapanowała orzeźwiająca,
czysta pustka. Spokój. Załkała, uśmiechając się do siebie, wybuchając w końcu
głośnym śmiechem. To było szaleństwo. Zwykłe szaleństwo, ale gdyby mogła,
powtórzyłaby wszystko jeszcze raz. Przynajmniej wiedziała już co robić. Jak się
tego pozbyć, jak sprawić, że będzie mogła żyć szczęśliwa. Wiecznie.
Znów
zaczęła czuć, mogąc dokładnie odróżnić słodki zapach siana i kwiatów rosnących
pod tarasem. Otworzyła usta, chcąc złapać odrobinę smaku, tego przyjemnego,
unoszącego się w ciepłych porywach wiatru, dochodzącego z promieni słonecznych.
Słyszała. Wszystko, bardzo dokładnie, każdy szmer, każdy najmniejszy szelest,
każdy z trudem łapany oddech. Oddech… Gardłowy, zatykany kolejnymi falami krwi
wydobywającymi się z krtani. Świst z nozdrzy. I rżenie. Głośne, otępiające,
przyprawiające o ból głowy. Coś się stało. I to ona sprawiła. Podniosła się
szybko z tarasu, a jej oczom ukazał się widok leżącego na bruku mężczyzny. Wokół
niego zaroiło się od ludzi. Dwóch stajennych, nowa służka, która pracowała
zaledwie od kilku dni. Koń. Kary, wysoki rumak stał w oddali, machając
niecierpliwie ogonem, prychając, kładąc po sobie uszy. Z jego nozdrzy
wydostawały się kłębki ogrzanej pary. Wciąż buchało od niego ciepło. Ogień,
który sama mu przekazała. Zrozumiała. Od razu.
Nawet
nie wiedziała jak i kiedy zbiegła po schodach, chcąc wydostać się z budynku,
dotrzeć do ojca. Upadła obok niego, pochylając się nad mężczyzną. Złapała go za
rękę, płacząc dużymi, słonymi łzami, które skapywały na ubranie mężczyzny.
-
Tato, ja nie chciałam…- szlochała cicho, nie mogąc opanować drżenia ramion. Co
ona zrobiła? Co uczyniła?
Siwiejący
mężczyzna nie poruszył się. Oddał ostatnie tchnienie, zasypiając na wieczność.
Załkała jeszcze głośniej, kuląc się, biorąc głowę ojca i kładąc sobie na udach.
Gładziła go powoli po czole, zmazując palcami krople krwi. Ślady, które sama
wyrządziła, które były jej sprawką.
-
Panienko, proszę wstać.
Silna
męska dłoń dotknęła ramienia Christine. Odtrąciła stajennego, syknąwszy głośno
przez zaciśnięte kurczowo zęby. Nie mogła się ruszyć, nie chciała. Do jej głowy
wciąż dochodziło to, co zrobiła. Gniew, który tak niespodziewanie zawładnął jej
ciałem przekazała w ulubionego, karego konia. Przedostała się do jego umysłu,
rozkazując biec. Biec tak jak ona biegła. Szybko, sprawiając, że tętent kopyt
obijał się po bruku. Nikt go nie mógł zatrzymać, złapać. Stratowałby każdego na
swej drodze, aby tylko osiągnąć wyznaczony cel. Ta biała, maleńka plamka, ta,
do której z takim uporem chciała się dostać była jej ojcem. Skamieniałym ze
strachu, nie mającym żadnych szans z ważącym prawie tonę rozpędzonym
zwierzęciem. Mogła sobie tylko wyobrazić jak głowa Alexandra obija się o
kamienne podłoże, rozbijając. Z rany wciąż kapała krew. Ciepła, gorąca, taka
jak jej myśli. Była morderczynią. Zabiła, po raz kolejny. A to wszystko przez…
Wypuściła
głowę ojca, dotykając zakrwawionymi dłońmi swojego brzucha. Lekko uwypuklonego,
ciepłego. Czerwień plamiła jasną sukienkę. To jego wina. Tego dziecka. Był
złem. Był tym, od czego Christine chciała uciec. To od niego wszystko się zaczęło.
To przez niego zginął Johann, służąca Adila, a teraz również ojciec. Chciał
krwi, zalewającej wszystko wokół. Nie mogła mu na to pozwolić. Wszystko, tylko
nie to. Zerwała się z kolan, wybiegając z otaczającego ją tłumu ludzi. Złapała
za klamkę, otwierając drzwi, wchodząc do budynku. Gabinet. Na pewno był w
gabinecie. Odnajdzie go i skończy z tym wszystkim. Musi pozbyć się grzesznych
myśli.
Nie
miał problemów z odnalezieniem potężnego domu, do którego odprowadzał
tajemniczą blondynkę. Czuł, że jego podróż w końcu dobiegła końca. To tu
odnajdzie odpowiedzi na dręczące go pytania. Odszukał to, czego chciał, czego
potrzebowało serce. Jak na zawołanie zaczęło głośniej bić w klatce piersiowej,
otumaniając na kilka sekund mężczyznę. Pokręcił głową, pozbywając się zbyt
jawnej radości, jaką wyrażał szeroki uśmiech okalający pooraną drobnymi
zmarszczkami i szorstką od morskiego wiatru twarz. Zaczął iść wzdłuż ścieżki
prowadzącej do podwójnych, drewnianych drzwi wejściowych z żelaznym okuciem.
Nie zastanawiając się, podążając niesionym go instynktem i sercem, nacisnął
klamkę. Ustąpiła, wpuszczając wysokiego, postawnego blondyna do środka. Było
cicho. Zbyt cicho jak na taki wielki dom, w którym na pewno pracowało wielu
służących. Położył dłoń na rękojeści miecza, czując tak dobrze znany kształt.
Uspokoił się, przemierzając duży hol. Skręcił w lewo, omijając szereg
drewnianych drzwi, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Przystanął przed
tymi na samym końcu korytarza. Nie różniły się od pozostałych niczym innym,
żadnym, nawet najmniejszym szczegółem. Odetchnął głęboko, wypełniając płuca
powietrzem. Nacisnął klamkę, wchodząc przez próg.
Było
ciemno. Ciężkie zasłony były zaciągnięte, nie wpuszczając do pomieszczenia
nawet maleńkiej strużki światła. Wokół panował istny chaos. Po podłodze walały się
przeróżne książki, papiery. Srebrny świecznik leżał przewrócony na solidnym,
dębowym biurku. Krzesła leżały powywracane do góry nogami. Dostrzegł jakiś ruch
wydobywający się z odległego kąta pomieszczenia. Zmrużył powieki, chcąc
dostrzec kto czai się w cieniu. Zacisnął mocniej palce na rękojeści, będąc
gotowym w każdym momencie wyciągnąć broń z pochwy. Podszedł nieco bliżej,
starając się robić to bezszelestnie. Przed dużą skrzynią klęczała jasnowłosa
kobieta. Szeptała cicho. Nie zauważyła go, będąc tyłem do Rohana. Podszedł
jeszcze bliżej, stojąc tuż za jej plecami. Dostrzegł lśniące ostrze o wyłożonej
wielokolorowymi kryształami rękojeści. Gładziła nóż, jakby był dzieckiem, dawno
nie widzianym kochankiem, za którym tęskniła. Przeraził się, a serce ścisnęło
się w piersi mężczyzny.
Odnalazła
go. Nareszcie. Jej skarb, jej ukochane dziecko. Tęskniła, nawet nie wiedziała
jak bardzo. Jak bardzo zależało jej na sztylecie. Będzie mogła zrobić to, co
sobie zaplanowała już tak dawno temu. Nie rozumiała jak mogła myśleć, że urodzi
dziecko i zdoła wychować. Było złem. Czystym złem, którego należało się pozbyć.
Zamknęła oczy, odnajdując spokój, za którym tak tęskniła. Kochała spokój.
Wewnętrzny, w głębi jej umysłu. Oczyszczający. Od wiecznego spokoju dzieliło ją
jedynie jedno, szybkie pchnięcie. Nie namyślając się dłużej, złapała mocniej
nóż, wpychając go sobie w środek brzucha. Straciła na chwilę dech, siłą ciosu,
który sama sobie zadała upadając na plecy. Odprężyła się, uśmiechając do
siebie, płacząc ze szczęścia, zdobiąc rozjaśnione rumieńcami policzki łzami.
Piersi poruszały się w rytmie rozbawienia. Teraz wystarczyło czekać, aż
ciemność spowije jej umysł. Aż zabierze ją daleko stąd. Ją albo dziecko. Oboje.
Dopadł
kobiety, biorąc ją w swoje silne ramiona. Wyciągnął sztylet z brzucha
blondynki, odrzucając daleko. Spojrzał na piękną, delikatną twarz. To była ona,
nieznajoma, która wręczyła mu medalion i kryształ jednocześnie. Ta, która miała
odpowiedzieć na jego pytania. Wciąż jeszcze żyła, jej ciało wciąż próbowało się
obudzić, nie pozwalając umrzeć. Nie mógł na to pozwolić. Przycisnął drobną
kobietę do swego torsu, otulając ramionami, składając czoło na jej
przedramieniu. Odetchnął, czując się silnym. Był potężny, miał władzę, której
ona potrzebowała. Gdyby mógł, gdyby tylko potrafił, pobudziłby krew płynącą w
jej żyłach do szybszego płynięcia. Sprawiłby, że jej powieki otworzą się, a z ust
wydobędzie się krzyk, śmiech, płacz. Cokolwiek, oby nie ta ogłuszająca cisza.
Zacisnął mocniej ramiona, przygarniając do siebie Christine, wsuwając ją na
swoje uda.
-
Musisz żyć.- szepnął wprost do ucha kobiety, składając na jej skroni delikatny
pocałunek, wkładając w niego całą energię, jaką posiadał. Oddał wszystko co
miał. Najdrobniejsze tchnienie oddechu.
Energia.
Właśnie to posiadał. Cząsteczki światła iskrzące się w jego ciele. Skupił się
mocniej, pozwalając, aby wypłynęły z jego głowy, wnikając w gasnącą w ramionach
kobietę. Nie minęło kilka sekund, jak zaczerpnęła głęboko powietrza, krztusząc
się nim. Otworzyła powieki, odnajdując błękitnymi tęczówkami wzrok mężczyzny.
Uniosła dłoń, dotykając jego policzka.
-
Zabij mnie.